Gran Canaria. Takiej nie znacie.
‚Chmury nad Europą. Mam nadzieję, że nad kanarami nie będzie tak zachmurzone…’ - rzekła Pani w samolocie z niepokojem wyglądając przez okienko.
‚No tak… może nie będzie. Kanary to nie Europa przecież.”
‚Nieee….?’
Tutaj zapada długa pauza i kurtyna.
Dziwne w społeczeństwie panuje przekonanie, że Wyspy Kanaryjskie to przecież tu zaraz, tak blisko, że jak w Polsce pada, to tam na pewno też. I że to przecież ‚eh żadna egzotyka’ i tak turystycznie pewnie i nic specjalnego. Nie ma się czym chwalić, że się na Gran Canarię leci czy na Teneryfę. Banał, ot co.
I śmieję się w duchu widząc potem zachwyty tychże ludzi, którzy z takim lekceważeniem traktowali wyspy, a później oczy i szczęka otwiera im się szerzej i szerzej - w miarę jak oglądają fotografie z naszego ot co, b a n a l n e g o wyjazdu.
Oto ona moi Państwo. Gran Canaria, której nie znacie.
Epizod I.
Luty 2017. Budzi mnie światło wpadające do sypialni. Górskie masywy już na wpół oświetlone, słońce leniwie wślizguje się w dolinę. Przeciągam się, zakładam cokolwiek, buty do ręki i wychodzę do świata. Dzień dobry wyspo! Biegnę przed siebie, nogi niosą na południe, w stronę Maspalomas, dookoła cicho i pusto. Ścieżka wije się zboczem doliny, wszędzie ogromna przestrzeń i tak - ocean - na horyzoncie kilka kilometrów przede mną przede mną.
Kocham te poranne biegi i kocham nasz domek w gaju pomarańczowym, poza tym - w środku niczego. Śniadania na ganku, całe zatopione w widoku, który ciągle niezmiennie zachwycał. Jemy jajka z chorizo z lokalnego sklepu, ogromne plastry jamon serrano, pomidory, queso fresco i inne sery też, te twarde, dojrzewające, kozie. I oliwa, na to wszystko.
Muy buen desayuno.
A potem pijemy kawę, pakujemy do auta linę i sprzęt i jedziemy się wspinać. Stop. Albo idziemy, bo w Fatadze właśnie znajduje się jeden z ciekawszych rejonów wspinaczkowych na wyspie. Tamy i wąwozy, dna doliny porośnięte opuncjami gigantami i palmami - i w tym wszystkim wspinaczkowe serce Gran Canarii. Po tygodniu spotykamy już tą samą garstkę ludzi, raz tu, raz tam, lokalnych przewodników, i przyjezdnych wspinaczy - jak my. W miejscach gdzie nie uświadczysz turysty, w miejscach gdzie wypasa się kozy i prowadzi maleńkie sklepiki, w których kupisz w s z y s t k o.
To wtedy się zakochaliśmy. Zamykam oczy i widzę (i czuję!) obrazy, zapachy, smaki z tego wyjazdu. Słońce zachodzące nad doliną Fatagi. Złote wydmy Maspalomas, tak zaskakująco ogromne, piasek po horyzont. Słodycz i cukierkowo wręcz słodki zapach pomarańcz z gaju w którym stał nasz domek (tak, to chyba najlepsze pomarańcze na świecie!). Gwar naszej ulubionej knajpki w Fatadze, starszych ludzi w filcowych kapeluszach i uśmiechy. Jemy ropa vieja, chipirones i papas arrugadas. I mojo do zmieniaczków, najlepsze.
W nocy jest zimno. Siedzimy na leżakach w puchówkach i kocach, para z ust. Nad głową czerń i gwiazdy, w kieliszkach wino tinto. Długie rozmowy i quality time.
Chcemy wracać.
Wracamy za rok.
• • •
Epizod II
Styczeń 2018.
Boso wychodzę na taras. Słońce wstaje nad doliną Agaete, w dali ocean i górujący nad zarysem Teneryfy (sic!) wulkan Teide. Z drugiej strony obrazek jak z Kolumbii - zielone góry, dzika roślinność i budownictwo do złudzenia przypominające to z Ameryki Południowej.
Na śniadanie przygotowuję sałatkę z pomidorów i ziół zza domu, pachnie bazylia, tymianek, rozmaryn. Na talerzu tradycyjnie jajka, sery i szynki, i ogromne awokado muy maduro kupione poprzedniego wieczora w sklepiko - barze. ‚Para manyana desajono?’ pyta Pani wybierając owoc, bo są i takie mniej dojrzałe, na ‚za dwa dni’ a i takie jak skała, jakbyśmy chcieli na ‚za tydzień’. Awokado mięsiste i tłuste jak masło. Najlepsze awokado ever. Pachnie kawa, koniecznie dużo kawy!, tak żaby starczyło na kilka dolewek. Dzień dobry wyspo!
Tym razem wynajmujemy dom na północy wyspy i… przepadamy. To miejsce, w którym można by mieszkać, żyć. Mała wioseczka przycupnięta u podnóża masywu Tamadaby, nie bez powodu zwanego przez miejscowych ‚The sacred mountain of Tamadaba’. Płaskowyż wysokości 1300 m n. p. m z klifem wpadającym do oceanu, piniowe lasy i wilgotny, zmienny klimat - płaskowyż Tamadaby jest naprawdę magicznym miejscem.
Wychodzimy z plecakami, powietrze zimne i rześkie, słońce pali. Mijamy wioskę San Pedro i plantacje kawy. Krajobraz - dziwny, na zboczach złote trawy i tylko wystające z nich palmy odsuwają myśli o Bieszczadach.
Szczyt Tamadaby zastajemy… w chmurze. Absolutna cisza i las zastygły w kroplach i cieniach. Miękka, mięciutka ściółka pod nogami, idziemy w tej ciszy i miękkości zupełnie sami. I automatycznie zniżam głos do szeptu, i szeptamy do siebie w zachwycie, magiczne miejsce, magiczna chwila.
Chwilę później wiatr przewiewa chmury i odsłania widok. Wszędzie niebieskość. Ocean stapia się z niebem, w dali majaczy Taneryfa.
Zostajemy zobaczyć jak zachodzi słońce, a masyw znów zatapia się w chmurach.
Na dole, we wiosce San Pedro zamawiamy sardynki - pełny talerz świeżutkich rybek w soli, ziemniaczki i cerveza pequenia. Siedzimy przy barze, obok sami miejscowi, zagadują, próbuję mówić łamaną hiszpańszczyzną.
Kupujemy jeszcze pomidory, cebulę i awokado maduro, na śniadanie. Pani dopisuje nam je do rachunku za rybki i piwo. Zaraz zamykają. Wioska zasypia.
Moja Gran Canaria to zieleń i przestrzeń. Ścieżki przez góry i puste, wyludnione szlaki.
Wiatr nad oceanem. Kolory. Pomarańczowy smak.
I Ron Miel sączony na tarasie.
Znasz taką wyspę?
•••
Na Gran Canarię leci się z Polski ok 5 godzin.
Wyjazd można ogarnąć na własną rękę, albo skorzystać z usług biura podróży Itaka.