N i e s a m o w i t a jest chińska gościnność. Niebywała. A jeśli dodać do tego mentalność, inną tak bardzo, że trudno nawet sobie to wyobrazić, otrzymujemy iście wybuchową mieszankę gościnności :)
Wieczorem gotuje Yao – u niej mieszkamy w Pekinie. Za każdym razem przeprasza że nie podaje mięsa, zaaferowana i przejęta tłumaczy że nie potrafi go przyrządzać. Po cichu wydajemy sobie westchnienie ulgi, jakoś boimy się tego chińskiego mięsa.
Na kolację chinese bread – biały, pszenny chleb, obtoczony w jajku i smażony na oleju, cieniutkie wiórki ziemniaków lekko doprawione ciemnym sosem, w tym wszystkim kawałki ostrej czerwonej papryki, której dodaje się niemal do wszystkiego. Nie jestem zachwycona, buła jak buła, a te ziemniaki... dziwne. Nie umiem zidentyfikować czy całkiem surowe czy tylko chwilę obgotowane. W każdym razie wciąż twardawe, lekko chrupiące, bardzo cienkie paseczki. Piotrek jest zachwycony :) ja tylko poddziobuję pałeczkami. Do tego coś wyglądającego z daleka jak dziwna zupa pomidorowa, po bliższym rozpoznaniu okazuje się czymś na kształt jajecznicy z pomidorami. Bardzo rzadkiej. Bardzo średniej. Wciąż nie wiem jak można coś tak rzadkiego jeść bez łyżki...
Później jedziemy do centrum. Centrum Pekinu. Wszędzie światła, duży ruch (r u c h bardzo szeroko pojęty jest w Chinach nie do opisania), latarnie, czy raczej lampiony z czerwonego papieru. I stragany!... a na straganach... d z i w a c z n o ś c i. To jednak nie plotka - dla chętnych do kosztowania nowości rozgwiazdy nabite na pałeczkę były najdelikatniejszą wersją. Obok szaszłyki z karaluchów, jeszcze żywych skorpionów i innego robactwa od stonóg po coś wyglądającego na wychudzonego gryzonia... Nie miałam ochoty.
W zastępstwie – pieczone na słodko kasztany ze stoiska obok. Każdy lekko pęknięty, skarmelizowany cukier na skórce, w środku delikatny, naturalnie słodkawy miąższ. Zastanawiamy się czy to te same kasztany które rosną u nas w parkach?
Po drodze Yao kupuje trzy różne plastikowe pudełeczka ze średnio apetycznie wyglądającą zawartością. Specjalnie dla nas, żebyśmy skosztowali. Więc nie wypada nie skosztować... Degustacja odbyła się już w mieszkaniu, tak więc:
- Pudełeczko numer jeden pozostało niezidentyfikowane. Jedyne, co było wiadomo to, że n i e jest to ze zwierzęcia, pozostało więc dla nas najbezpieczniejszą wersją smakołyków.
- Pudełeczko numer dwa – Piotrek przekonany że pierwszy raz w życiu zjadł w ę ż a (a raczej pokrojone kawałki węza.. tak jak kroi się węgorza :) ), w rzeczywistości zajadał się... gęsimi szyjkami =). Nie muszę chyba tłumaczyć że to, co wyglądało w przekroju jak wężowy kręgosłup, okazało się.. przełykiem.
- Pudełeczko numer trzy, z zawartością wyglądającą najdziwaczniej i zarazem najmniej zachęcająco okazało się smażonymi w c a ł o ś c i żabami... Uczucia wzbudziło to sprzeczne, z jednej strony mięsko obiektywnie smaczne, delikatne, bardzo dobrze, pikantnie doprawione. Z drugiej strony... wyciągało się palcami małe coś przypominające, najdelikatniej ujmując, pajacyka z rączkami i nóżkami... brr... makabryczne. Zjadłam, nie odchorowałam. Ale więcej już nie chcę.
Natalia, jak tak dalej będziesz pisać, to będziesz lepsza od reszty blogów kulinarnych - bo tam byłaś, bo naprawdę to jadłaś, bo to przeżyłaś, a nie tylko przeczytałaś w książce :)
OdpowiedzUsuńuwielbiam i podrzuciłam już Przyjaciołom, żeby też mogli Cię czytać :*
AR
Czytając te opisy mam ochotę w końcu się do tych Chin wybrać, tak od paru lat ;) Ale nie wiem czy bym się odważyła na takie kombinacje kulinarne, do odważnych świat należy ale jakoś nie jestem przekonana do wrzucania gęsich szyjek ;p
OdpowiedzUsuńhehe ja też nie jadłam wszystkiego w Chinach :) Ale warto poznawać kulturę od kuchni, tym bardziej jak dla jakiejś kultury jest ona tak ważna...
OdpowiedzUsuńPolecam Indie - jedzonko dużo bezpieczniejsze bo w większości wege. Byłam dwa razy i już tęsknię znowu, chyba mój ulubiony kraj jak do tej pory :)