Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chiny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą chiny. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Wołowina po seczuańsku. Chiny. Kulinarne Podróże Electrolux.




Tym razem proste stir-fry rodem z Chin. Moje smaki, uwielbiam! 
Robi się w chwil parę, jeśli wcześniej przygotujemy i zamarynujemy mięso. 

Po przepis zapraszam na stronę Electroluxa - klik




środa, 28 grudnia 2011

Pikantny kurczak w sosie chilli




Przeprowadzkę mogę uroczyście uznać za zakończoną. 
Teraz trwa proces 'zadamawiania', oswajania przestrzeni. 
Lubię go.
Jest w tym coś magicznego - nadawanie początkowo anonimowym ścianom ciepła i charakteru.

Ulubiony kubek i porozrzucane książki. Ciepłe światło świecy. 
I nagle - 'klik' - i już jestem w 'domu'.

Z trzeciego piętra okien starej kamienicy widać światła miasta...


Dziś danie kuchni chińskiej. Jeśli boicie się, że będzie zbyt pikantnie (no właśnie, lubicie pikantne dania? ), śmiało możecie zmniejszyć ilość czosnku i pepperoncino. Tez będzie pyszne :)

Polecam!































Pikantny kurczak w sosie chilli
/porcja dla dwóch osób. Źródło - lekko zmodyfikowany przepis Malwiny/

2 piersi z kurczaka
¼ łyżeczki pepperoncino /lub 1 mała papryczka chilli/
4 ząbki czosnku, przeciśniętego przez praskę
½ cebuli, pokrojonej w drobną kostkę
½ czerwonej papryki, pokrojonej w grubą kostkę
½ zielonej papryki, pokrojonej w grubą kostkę
½ łyżeczki cukru
¼ łyżeczki czarnego pieprzu
2 łyżeczki czerwonej pasty chilli
3 łyżki sosu sojowego
1 ½  łyżki octu ryżowego
3 łyżki passaty pomidorowej
2 łyżki mąki kukurydzianej wymieszanej na gładką pastę z 1/4 szklanki wody
4 łyżki oleju roślinnego, do smażenia

Na marynatę do kurczaka:

1 jajko, rozbełtane
3 ząbki czosnku, drobno posiekanego
2 – 3 łyżki mąki kukurydzianej
sól, do smaku

2 – 3 łyżki posiekanego szczypiorku, do posypania


Kurczaka kroimy w kostkę.
Mieszamy ze sobą składniki marynaty, wkładamy do niej mięso i odstawiamy do ‘przegryzienia’ – co najmniej na ½ godziny /u mnie na godzinę/.
Na patelni rozgrzewamy olej, wrzucamy wyjętego z marynaty kurczaka i smażymy na złoto z obu stron. Odkładamy na papierowy ręcznik.

Rozgrzewamy kolejne 2 łyżki oleju, wrzucamy pepperoncino, cebulę i czosnek, smażymy przez minutę. Wrzucamy czerwoną i zieloną paprykę i smażymy przez kolejne 3 minuty.
W miseczce mieszamy passatę pomidorową, sos sojowy, ocet ryżowy, pieprz, cukier i pastę chilli. Całość wlewamy na patelnię i dokładnie mieszamy. Doprawiamy do smaku pieprzem i solą. Na koniec dodajemy mąkę kukurydzianą i gotujemy sos, aż zgęstnieje.

Podajemy z upieczonym wcześniej kurczakiem oraz ryżem. Całość posypujemy szczypiorkiem.


Smacznego!




sobota, 30 kwietnia 2011

Bakłażan i krewetki. Tagiatelle na ostro z krewetkami i grillowanym bakłażanem.




Najlepsze krewetki jadłam w Pekinie.
Pod jednym z bloków na osiedlu naszej Jao, po zapadnięciu zmroku pojawiały się cuda.
Można było skosztować dosłownie w s z y s t k i e go, i byłam autentycznie sfrustrowana że mój organizm mi tego nie umożliwia :)

Dylematy co jeść skończyły się wraz z momentem w którym skosztowałam krewetek.
Duże, w całości, zanurzone w pikantnym, aromatycznym sosie. Udało mi się zidentyfikować chilli, czosnek i imbir. Reszta pozostaje zagadką.
Biorę dokładkę za 6 juanów /3 zł/. Jakie tanie!! Jem palcami, z papierowego talerzyka owiniętego foliowym woreczkiem. Siedząc na mikroskopijnym stoliku pod jednym z tysięcy Peikińskich bloków
Jem absolutnie  najlepsze krewetki na świecie.
Oblizuję palce z pikantnego sosu.
Nie ma się w co wytrzeć.
Jestem szczęśliwa.

Marynatę do krewetek robiłam przypominając sobie tamten smak :) Jest nie do odtworzenia, ale danie – naprawdę pyszne!
Polecam!



Pikantne tagiatelle z krewetkami i grillowanym bakłażanem.

Co potrzeba:
/na dwie duże porcje/

Marynata do krewetek:

1 łyżka oliwy z oliwek
2 łyżki sosu sojowego
½ łyżki sosu ostrygowego (można pominąć)
½ łyżeczki pepperoncino
3 ząbki czosnku, drobno posiekanego lub przeciśniętego przez praskę
250g krewetek królewskich (lub innych dużych)

Połączyć wszystkie składniki marynaty, wymieszać ją dokładnie z krewetkami. Odstawić na co najmniej 1 godzinę (jak się nie spieszycie to możecie odstawić na dłużej – będzie jeszcze lepsze).



200 - 250g makaronu, ja użyłam tagiatelle
1 duży bakłażan, pokrojony w 0,5cm plasterki
2 garście liście roszponki (*lub rukoli)
2 łyżeczki suszonego tymianku
2 łyżki posiekanych listków świeżej bazylii
1 garść czarnych oliwek (pokrojonych lub w całości)

Krewetki wrzucić wraz z zalewą na suchą, lekko rozgrzaną patelnię. Smażyć ok. 2-3 min z każdej strony (tak żeby się zwinęły i lekko zarumieniły).

Bakłażana posolić, usmażyć na patelni grillowej lub grillu.

Ugotować makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Wrzucić go na patelnię z krewetkami, zwiększyć ogień i wymieszać tak, żeby pokrył się oliwą. Dodać tymianek i bazylię, smażyć jeszcze ok. 1 minuty.
Na samym końcu dodać garść roszponki (lub innych zielonych listków) i grillowanego bakłażana.

Podawać od razu, udekorowane oliwkami i pozostałą roszponką.

Smacznego!




czwartek, 21 kwietnia 2011

O bakłażanie idealnym na ‘nocnej’ ulicy w Chinach. Moje ulubione spaghetti bakłażanowe.





Bakłażana idealnego  z n a l a z ł a m  w Chinach.
Mała (jak na Chiny) wioseczka na południu, Yangshuo. Przez środek miejscowości przepływa rzeka Li. Szeroka, z brzegami zarośniętymi bambusowym gąszczem i ryżowymi polami przycupniętymi na podmokłych polach wokół.
Najpiękniejsza na świcie, mokra zieleń pól ryżowych.

W nocy na ulicę wyjeżdżają ‘garkuchnie’ – drewniane platformy na kółkach z rozmaitościami, grillem i hot-potem (wbudowany w blat garnek z wrzątkiem)
Zapach wilgoci i gwar na ulicach.
Wszystko co można sobie wyobrazić ponabijane na szaszłykowe patyczki. Czasem poobwijane. Czasem bez patyczka.

Pokazuję co chcę i wybrane (nie)patyczki idą na grilla.
Krewetki w imbirze, chrupiące, delikatne.
Kawałki wieprzowego mięsa.
Papryczka, kapustki, grzybki, tofu… ale też kurze łapki, płucka, całe maleńkie ptaszki, żaby, świński penis, żołądki i wątróbki.
Takie uroki Chin – Chińczycy jedzą wszystko.

Warzywne szaszłyki w ulicznej 'garkuchni'. Chiny 2010.

Ale… b a k ł a ż a n…! Bakłażan był nie do opisania. Cały. Kładziony na ruszt. Kobieta czeka aż zmięknie, a skórka sczernieje. Przekraja go na pół, wzdłuż. Smaruje miąższ wielkim pędzlem zamoczonym w mieszance przypraw.
Daje na papierowej tacce.
Jemy jednorazowymi pałeczkami. Najlepszy na świecie. Obok szumi rzeka Li.
Idziemy na bakłażana?


Bakłażan jest plastyczny – można zrobić z niego wszystko, nadać mu smak jaki tyko chcemy.
Bakłażan się poddaje, chłonie inne nuty – czosnku, papryczki, pomidorów.
Najlepsza jest skórka – powinna być chrupiąca, przypieczona. W środku delikatny, miękki miąższ. Rozpływa się w ustach…

I ten kolor…! Bakłażanowy kolor zawsze mnie zadziwia. Zanim pokroję, kontempluję kolor.

Rozmawiam o bakłażanach i odkrywam jak niewielu go zna i lubi.
A mnie bakłażan w lodówce daje poczucie bezpieczeństwa – nie wiem co zrobić na obiad – wyciągam bakłażana i tworzę spaghetti błyskawiczno – idealne.

Nie bójmy się bakłażanów!




MOJE ABSOLUTNIE ULUBIONE SPEGETTI BAKŁAŻANOWE
Co potrzeba:
/jak zwykle, na dwie porcje/

200 – 250g makaronu spaghetti
1 duży bakłażan, pokrojony w kostkę
3 – 4 ząbki czosnku
1 puszka pomidorów (w sezonie 2 – 3 świeże, obrane i pokrojone)
sól, pieprz, suszona bazylia, oregano (lub zioła prowansalskie)
świeża bazylia, posiekana
½ kostki twardego sera mozzarella (używam Mlekovity)
oliwa z oliwek
¼ łyżeczki pepperoncino (opcjonalnie)



Rozgrzać oliwę z oliwek, przyrumienić na niej ząbki czosnku. Gdy czosnek będzie złoty, dodać pepperoncino lub drobno pokrojone chilii (bez chilli też jest pyszne, delikatniejsze).
Wrzucić pokrojonego bakłażana i smażyć na dość dużym ogniu do miękkości – ok. 10 – 15 min (skórka ma być przypieczona, a miąższ ‘przezroczysty’).
Na koniec zmniejszyć ogień, wrzucić puszkowe pomidory, zostawić na chwile, niech popyka, wreszcie dodać zioła - śmiało, może być dużo ;)
Dosolić (dość sporo) i dopieprzyć do smaku.

Na patelnię wrzucić ugotowany wcześniej makaron, starannie wymieszać.
Podawać gorące, posypane świeżą bazylią i drobno startą mozzarellą.

Smacznego!




czwartek, 24 marca 2011

Beijing Fried Duck. Czyli o kaczce o pekińsku w Pekinie.




Klasyczna, osławiona Beijing Fried Duck nie jest wcale przereklamowana. Co więcej, mogę śmiało zaryzykować, że jest to jedno z najlepszych, o ile nie najlepsze danie, jakie miałam okazję dotychczas jeść.

Ciepły wieczór w chińskiej stolicy. Yao proponuje nam wspólne wyjście na obiad. Nie dajemy się długo namawiać. Trudno  jest znaleźć w ogromie tego miasta restaurację, w której serwują dobrą kaczkę, dobrą przy okazji również i dla portfela.. :)

Pierwsze wrażenie z naszej restauracji spowodowało, że chcieliśmy delikatnie zasugerować Yao, że może jednak nie tutaj dzisiaj ucztujemy. Bynajmniej nie dlatego, że nam się nie podobało. Bynajmniej. Podobało nam się bardzo. Tak bardzo że momentalnie obrosłam w podejrzenia a propos cen, które będą za chwilę złośliwie chichotać z ilustrowanego menu: „Nie stać Cię, nie stać Cię”. A właśnie że mnie stać! Siadamy przy biało, elegancko nakrytym stole, otwieramy menu i… jesteśmy cudownie zaskoczeni!

Chiny są jedynym miejscem jakie znam, gdzie oszacowanie cen potraw na podstawie wyglądu lokalu jest zupełnie możliwe. Wszędzie, wszędzie indziej, jesteśmy w stanie w przybliżeniu powiedzieć do kogo skierowana jest oferta restauracji. Nawet w Indiach. W Mauretanii. W Mali. Nie mówiąc o Europie. Nie jest to nawet zazwyczaj specjalnie trudne. Marmury, biała zastawa z kieliszkami do wina, świece i ozdobne żyrandole? Nie wchodzę (na razie nie :) ). Kolorowa, mała restauracyjka, pełna ludzi i gwaru? Jak najbardziej. W Chinach nie zda się to na nic. Obskurna knajpka może wypłoszyć niewiarygodnymi cenami, a luksusowo wyglądająca mile zaskoczyć… W dalszym ciągu nie ogarniam Chin.

Więc o kaczce.
Kaczka wjeżdża na małym stoliku. Jest w całości, ogromna, tak duża, że nie chciało mi się wierzyć że to nasze zamówienie :). Wjeżdża w towarzystwie kucharza, który ustawia stolik z kaczką przed klientami i kroi. Do głównej potrawy wykrajane są najlepsze kawałki mięsa. Co zrobić z resztą ptaka klient może sobie wybrać. Opcje są dwie: albo dostaje całość zapakowaną do domu, gdzie może ją dowolnie wykorzystać (co raczej z oczywistych względów odpadało :) ), albo w restauracyjnej kuchni robią z tego zupę, którą podaje się pod koniec ucztowania.


W międzyczasie na stół podawane są cieniutkie jak pergamin, maleńkie naleśniczki ( tzw. placuszki mandaryńskie), gęsty, aromatyczny sos śliwkowy (sos Hoisim), i pokrojony w cienie słupki zielony ogórek i paseczki dymki.
Yao demonstruje nam jak się zabrać do tych pyszności: bierzemy placuszek, kawałek mięska moczymy w sosie i układamy na środku placka. Dodajemy troszkę ogórka, dymki, zwijamy i … voila! Jak smakuje… nie do opisania. 

Polecam z całego serca!




wtorek, 22 marca 2011

Karaluchy na patykach i szczypawki na przystawki. Czyli Chińskich dziwaczności ciąg dalszy....


N i e s a m o w i t a  jest chińska gościnność. Niebywała. A jeśli dodać do tego mentalność, inną tak bardzo, że trudno nawet sobie to wyobrazić, otrzymujemy iście wybuchową mieszankę gościnności :)

Wieczorem gotuje Yao – u niej mieszkamy w Pekinie. Za każdym razem przeprasza że nie podaje mięsa, zaaferowana i przejęta tłumaczy że nie potrafi go przyrządzać. Po cichu wydajemy sobie westchnienie ulgi, jakoś boimy się tego chińskiego mięsa.
Na kolację chinese bread – biały, pszenny chleb, obtoczony w jajku i smażony na oleju, cieniutkie wiórki ziemniaków lekko doprawione ciemnym sosem, w tym wszystkim kawałki ostrej czerwonej papryki, której dodaje się niemal do wszystkiego. Nie jestem zachwycona, buła jak buła, a te ziemniaki... dziwne. Nie umiem zidentyfikować czy całkiem surowe czy tylko chwilę obgotowane. W każdym razie wciąż twardawe, lekko chrupiące, bardzo cienkie paseczki. Piotrek jest zachwycony :) ja tylko poddziobuję pałeczkami. Do tego coś wyglądającego z daleka jak dziwna zupa pomidorowa, po bliższym rozpoznaniu okazuje się czymś na kształt jajecznicy z pomidorami. Bardzo rzadkiej. Bardzo średniej. Wciąż nie wiem jak można coś tak rzadkiego jeść bez łyżki...

Później jedziemy do centrum. Centrum Pekinu. Wszędzie światła, duży ruch (r u c h  bardzo szeroko pojęty jest w Chinach nie do opisania), latarnie, czy raczej lampiony z czerwonego papieru. I stragany!... a na straganach... d z i w a c z n o ś c i. To jednak nie plotka - dla chętnych do kosztowania nowości rozgwiazdy nabite na pałeczkę były najdelikatniejszą wersją. Obok szaszłyki z karaluchów, jeszcze żywych skorpionów i innego robactwa od stonóg po coś wyglądającego na wychudzonego gryzonia... Nie miałam ochoty.





W zastępstwie – pieczone na słodko kasztany ze stoiska obok. Każdy lekko pęknięty, skarmelizowany cukier na skórce, w środku delikatny, naturalnie słodkawy miąższ. Zastanawiamy się czy to te same kasztany które rosną u nas w parkach?



Po drodze Yao kupuje trzy różne plastikowe pudełeczka ze średnio apetycznie wyglądającą zawartością. Specjalnie dla nas, żebyśmy skosztowali. Więc nie wypada nie skosztować... Degustacja odbyła się już w mieszkaniu, tak więc:

  • Pudełeczko numer jeden pozostało niezidentyfikowane. Jedyne, co było wiadomo to, że  n i e  jest to ze zwierzęcia, pozostało więc dla nas najbezpieczniejszą wersją smakołyków.
  • Pudełeczko numer dwa – Piotrek przekonany że pierwszy raz w życiu zjadł  w ę ż a (a raczej pokrojone kawałki węza.. tak jak kroi się węgorza :) ),  w rzeczywistości zajadał się... gęsimi szyjkami =). Nie muszę chyba tłumaczyć że to, co wyglądało w przekroju jak wężowy kręgosłup, okazało się.. przełykiem. 
  • Pudełeczko numer trzy, z zawartością wyglądającą najdziwaczniej i zarazem najmniej zachęcająco okazało się smażonymi w  c a ł o ś c i  żabami... Uczucia wzbudziło to sprzeczne, z jednej strony mięsko obiektywnie smaczne, delikatne, bardzo dobrze, pikantnie doprawione. Z drugiej strony... wyciągało się palcami małe coś przypominające, najdelikatniej ujmując, pajacyka z rączkami i nóżkami... brr... makabryczne. Zjadłam, nie odchorowałam. Ale więcej już nie chcę. 

poniedziałek, 21 marca 2011

"Czy już jadłeś"?.... Czyli jak się jada w Chinach


"Czy już jadłeś?" - tak pozdrawiają się Chińczycy. Odpowiednik naszego: "Co u Ciebie?", angielskiego "How are you", francuskiego "Comment ca va?". "Czy już jadłeś" mówi nam wiele o chińskiej mentalności. Mentalności w której punktem centralnym jest jedzenie...

Na początku była wielka ciekawość. I niewiadoma. Różne zasłyszane i przeczytne opowieści o różnościach które można jeść, lub których definitywnie jeść się nie da... „Oni tam jedzą psy, uważaj co Ci zaserwują”, „Jedzenia w Chinach? Makabra...Robią zupę na rybach i podają głowę dla honorowego gościa jako przysmak. Nie wypada nie tknąć” (bardzo średnia perspektywa), „Widziałam film jak Francuska podróżowałą po Chinach. Na wielkim straganie dostała rozgwiazdę na patyku, chyba grillowaną, i pierożki. Przepiękne! Arcydzieło kulinarne, każdy w innym smaku, każdy z innym nadzieniem.”

I co tu myśleć? Wyłączyłam myślenie, włączyłam zmysły. Postanowiłam poodczuwać.


W Pekinie wypluwa nas Ukraiński Aerosvit. Wszystko ogromne i.. czyste. Dookoła Chiński i dużo Chińczyków. I wszędzie krzaczki. Węszę problemy z dogadaniem się, bardzo zresztą słusznie. Stara Chinka smaży coś na malutkim straganiku, miesza, uklepuje, zawija. Wygląda trochę jak naleśnik, trochę jak omlet. Na migi dogadujemy się że chcemy jednego - pierwsze tamtejsze śniadaniowe doświadczenie kulinarne. W środku jajko, ostry czerwony sos, coś zielonego, przypominającego nasz szczypiorek. Zjadamy na ulicy, gorące, dobre. Babcia od naleśników się uśmiecha, obok ruchliwa kilku pasmowa droga i szklane ściany wieżowców...


Szare ściany uliczek w hutongach, z ciekawością zaglądamy do małych lokalnych knajpek, co też ci miejscowi tam jedzą? „Come, come, come!” przywabia nas kobieta do jednej z nich. Siadamy przy prostym stole, na stole pałeczki i blaszana miseczka z mieszanką przypraw. Jakiś ciemny sos przypominający sojowy. Z sąsiedniego kąta uśmiechają się do nas (?) dwie młode dziewczyny zza kilku talerzy ciekawie wyglądających potraw. Kobieta przynosi menu, otwieramy a tam... krzaczki. Abstrakcyjna książeczka zapełniona rysuneczkami... Kobieta widząc naszą konsternację próbuje ratować sytuację: „Noodles? Rice?”. Przytakujemy na noodles, a po pięciu minutach tłumaczenia na migi udaje mi się zamówić pierożki...
Dostajemy noodles. Danie jest kolorowe! Gruby makaron, czy raczej kluski, zupełnie inne w smaku i konsystencji niż włoska pasta, ciemny pikantny sos, kolorowe warzywa, cieniutko pokrojone chude kawałki mięsa. Jestem szczerze zachwycona, jest pysznie. Mały problem z jedzeniem pałeczkami, aczkolwiek wyobrażałam sobie że będzie to znacznie trudniejsze. Kiedy na stół przyniesione zostają pierożki, już wiemy że kolejnym razem zamówimy tylko jedno danie na pół. Porcje są ogromne. Później nieco odkrywamy, że Chińska kultura jedzenia różni się zasadniczo od naszej. Je się razem, kolektywnie. Zamawia się dużo, nikt nie jest przyklejony do swojego dania. Jedzą wszyscy i jedzą wszytko co znalazło się na stole. Po troszku, powolutku sięgają pałeczkami do półmisków z jedzeniem. Widać że jedzenie jest istotne. I co dla nas przedziwne – mają tendencję do zostawiania dużej części potraw. Prawdziwe marnotrawstwo! Aż przykro mi patrzeć... Podobno to pozostałość po czasach kiedy Chiny były naprawdę biedne, jedzenia było mało, a ludzie chodzili głodni. Chcąc ‘pokazać’ że stać ich na jedzenie...zostawiają połowę na talerzach...

A co w pierożkach. Zielone, szczypiorko -  podobne coś zmieszane z jajkiem albo mięsko.

„Piotrek jakiego masz? – Z mięskiem. Kolejny z mięskiem? – Tak, trzeci. – A ja jeszcze nie trafiłam żadnego... – Czekaj zaraz Ci znajdę... oj, chyba już nie ma”

I nie było. Ale szczypiorkowe moczone w przyprawowym sosie były przepyszne.


 (zazwyczaj) mięsne kluseczki na parze, czyli chińskie 'boudze'