środa, 30 marca 2011

Co można zawinąć w naleśnika?.. - Naleśnikowe mini – tortille





W naleśnika można zawinąć wszystko – to niesamowite jak uniwersalne zastosowania może mieć ten cieniutki placuszek!

Z dzieciństwa pamiętam grube puszyste, z kwaskowatymi jabłkami w środku i nutką cynamonu…
Albo te całkiem cienkie, posypane tylko cukrem, brane w łapkę ‘na drogę’..
Ze słodkim białym serem i rodzynkami…

Dobre są też te, ‘na słono’.
W Chinach, mieszkając dwa dni u rodzinki z Afryki Południowej, Beppie, nasza gospodyni podała na stół właśnie naleśniki.
I cały stół dodatków – każdy brał, co chciał :). Pikantne chilii con carne, żółty potarty ser, dżemy, miód i cukier cynamonowy.

Tym razem przygotowałam naleśniki z grillowanym kurczakiem i warzywami.



Co potrzeba:
 /na 5-6 dużych naleśników/

300 ml mleka
120 g mąki pszennej
1 jajko

Nadzienie:
1 podwójną pierś z kurczaka, obtoczoną w przyprawie do gyros i ziołach prowansalskich
½ zielonego ogórka
2 pomidory, lub kilka pomidorków koktajlowych
½ cebuli, pokrojonej w piórka
4 łyżki cebuli prażonej
posiekany szczypiorek

Sos czosnkowy:
ok. 250 g jogurtu naturalnego lub greckiego
1-2 ząbki czosnku
¼ łyżeczki soli
świeżo zmielony pieprz
dowolne zioła do smaku.



Połączyć w misce mleko, mąkę i jajko. Dobrze jest odstawić ciasto na naleśniki na minimalnie 30 min, następnie smażyć naleśniki.

Na środku gotowego naleśnika ułożyć plasterki ogórka, grillowanego kurczaka, pomidora i cebuli. Posypać prażoną cebulką, szczypiorkiem i polać sosem.
Zawinąć brzegi naleśnika do środka, i zamknąć kopertę od dołu (tak żeby można było swobodnie wziąć naleśniko – tortillę do ręki).
Oczywiście można zrobić własną wariancję na temat tego dania :)

Smacznego!



Boczek i pieczarki czyli (bardzo) luźna wariancja na temat Spaghetti alla Carbonare





Baza potrawy: boczek, pieczarki i czosnek 


Moje ulubione SPAGHETTI CARBONARE czyli efekt użycia tego, co zalegało w lodówce i musiało być wykorzystane w pierwszej kolejności :) Oryginalne Carbonare powinno być na bazie jedynie śmietany i boczku, ale ja tak lubię połączenie pieczarek, czosnku i boczku, że tak zmodyfikowane robię już od dłuższego czasu.

Co potrzeba: 
/jak zwykle na dwie osoby/

czosnek - ile kto lubi, ja dałam 3 solidne ząbki, pokrojone na pół
boczek, pokrojony w drobną kostkę
pieczarki, użyłam malutkich, przekrojonych na pół
łyżeczka tymianku
zioła prowansalskie
sól, pieprz
jedno żółtko jaja
ok 200 ml śmietany 18% (pół dużego kubka)



Przysmażyć na suchej patelni boczek na chrupko, ściągnąć i odłożyć na bok. Na tej samej patelni (żeby zachować smak bekonu) usmażyć pieczarki z dodatkiem tymianku, soli i pieprzu oraz pokrojonych ząbków czosnku. Pieczarki powinny być lekko złote a czosnek miękki. Ściągnąć z ognia patelnię z pieczarkami żeby troszkę ostygła.

Mieszamy śmietanę z jednym żółtkiem i ziołami prowansalskimi. Wylewamy sos śmietanowy na patelnię z pieczarkami (nie może być już bardzo gorąca bo śmietana się zetnie! ), dodajemy ugotowany al dente makaron i mieszamy. Tutaj można też dodać boczek, ale ja zostawiam go do posypani - wygląda znacznie lepiej a smakuje równie dobrze.

Jako że danie nie może być w 100% gorące, ja wykładam je na podgrzane w mikrofali talerze :)

Smacznego!






Odrobina koloru. W kuchni :)

wtorek, 29 marca 2011

Sycylijskie smaki, czyli makaron Jamiego Olivera


/Przepis z ‘Wyprawy włoskiej’ Jamiego Olivera/




Za każdym razem gdy przygotowuję danie rodem z kuchni włoskiej, mam nieodparte wrażenie, że mogłabym tam zamieszkać.
Nie mówię, że na zawsze – ale na jakiś czas, czemu nie.
W małej mieścince u podnóża Dolomitów.

A wszystko przez tą kuchnięLa Cucina Italiana
Duża większość moich ulubionych smaków pochodzi właśnie z kuchni włoskiej. Suszone na słońcu pomidory. Winogrona. Zioła. Kapary. Anchois…
I makarony…
Wino…i wino jest chyba decydujące.

To danie zrobiłam już drugi raz, i na pewno na nim nie poprzestanę. Cudowne, oryginalne połączenie smaków i wbrew pozorom błyskawiczne w przygotowaniu.

Co potrzeba
/na 2 spore porcje/:

1 kieliszek (nie za duży) czerwonego wytrawnego wina
7-10 łyżek passaty pomidorowej
5-7 filecików anchois, pokrojonych
1 garść rodzynek
1 garść orzechów piniowych
3 ząbki czosnku, przekrojone na pół lub w plasterki
3 łyżki oliwy z oliwek
sól i pieprz do smaku
3 łyżki bułki tartej, zarumienionej na maśle do posypania

ok. 250-300g makaronu, ja użyłam Pennoni Rigati





Na patelni rozgrzać oliwę z oliwek, przysmażyć na złoto czosnek.
Dodać anchois, rodzynki i orzechy, smażyć ok. 3-5 min. Następnie wlać wino i passatę pomidorową.
Gotować mieszając, do momentu aż część wina wyparuje i sos wyraźnie zgęstnieje.
Spróbować i ewentualnie doprawić solą i pieprzem.

Makaron ugotować al dente i wymieszać z sosem na patelni. Podawać posypane przysmażoną bułką tartą i odrobiną orzechów pinii.
No i oczywiście z resztą wina….

Smacznego! :)




poniedziałek, 28 marca 2011

Słów kilka o p i z z y




Doskonale pamiętam jak robiłam pierwszą.
„ – A może zrobimy sobie pizze na wieczór?” – pyta Piotrek (już prawie cztery lata temu)
– Hmm… Uhm.. zróbmy!... (to ja)
– A wiesz jak?
– Taaaa… „

Oczywiście – nie wiedziałam :) Cztery lata temu nie wiedziałam o gotowaniu  n i c.
Szybki telefon do mamy. „ – Jak się robi pizze?!”
I zrobiłam. Moją pierwszą, całkiem dobrą, trochę za wilgotną, zupełnie inną niż teraz, pałaszowaną rękami siedząc na podłodze przy kominku, popijając czerwonym wytrawnym.
Do końca odgrywając rolę, że przecież pizza, phi! Co to za filozofia!

Od tamtego czasu robiłam naprawdę duuuużo pizz.
…w naszym pierwszym mieszkaniu, w komunistycznym gazowym piekarniku marki KASIA, którego drzwiczki otwierały się zaledwie na 20 cm, co wymuszało opanowanie pionowego wkładania pizzy i nie zrzucenia z niej wszystkiego..
… w Norwegii, czasem po cztery na raz…
… u rodziców z domu…
… u znajomych z działającym piekarnikiem :)

Przepis się ‘samo – udoskonalił’ raz dodałam tego, raz tamtego. Raz więcej oliwy, raz więcej mąki. Cukru dla drożdży – żeby się najadły. Raz ser na wierzchu raz pod spodem…

I jest  pizza – idealna!
Mój w stu procentach autorski przepis, którym bez fałszywej skromności mogę się pochwalić i… podzielić. Polecam!




Co potrzeba:
/na jedną dużą blach cieniutkiej pizzy/
/przepis jest ‘szklankowy’, tak się nauczyłam i tak zostało. Jest łatwo bo nie będzie Wam potrzebna kuchenna waga/

Ciasto:
1 szklanka mąki pszennej
½ szklanki ciepłej wody (nie może  być za gorąca bo zabijamy drożdże!)
40-50 g świeżych drożdży
1 żółtko jaja
1 płaska łyżeczka cukru
zioła: bazylia, oregano lub zioła prowansalskie (może być wszystko po trochu albo tylko jedno)
½ łyżeczki soli
oliwa z oliwek do smarowania blachy (może być też inny olej roślinny, ale naprawę warto odżałować troszkę oliwy :) )


Wysypać mąkę na stolnicę, dodać sól, zioła. Zrobić w niej zagłębienie i wbić żółtko.
Do ciepłej wody wrzucić drożdże i cukier, dokładnie wymieszać aż do całkowitego rozpuszczenia się drożdży. Odstawić zaczyn na ok. 5 – 10 min, zobaczycie że zaczyna się pienić na górze i zwiększać objętość – to znaczy że jest gotowy.
Powoli, po łyżce, wlewać zaczyn do środka kupki mąki, i rozrabiać ciasto nożem. Polecam zostawić sobie mąkę bo bokach i stopniowo dobierać ją do środka – zaczyn nie rozlewa się wtedy wszędzie dookoła :)
Gdy zużyjemy już cały zaczyn, ciasto powinno być dość mokre i kleić się do stolicy/blatu. Tak ma być ;) Wtedy podsypujemy kulkę ciasta mąką tak, aby dała się wsiąść w ręce i ugnieść. Jeszcze chwilkę wyrabiać ciasto, po czym odstawić do wyrośnięcia (zazwyczaj dobrze jest poczekać jakieś min. 30 min, ja w tym czasie przygotowuję składniki na pizzę).



Pizza na zdjęciu jest z serem, pieczarkami, tuńczykiem i pomidorami, posypana kawałkami anchois, oliwkami i kaparami. Generalnie możemy położyć na pizzę wszystko, trzeba tylko pamiętać o kilku zasadach:

- dużo wcale nie znaczy lepiej. Można składników wrzucić po trochu, wtedy jest najlepsza i wyrazista w smaku

- Ser dajemy na spód! Jest to chyba najczęstszy ‘błąd’ – wszystko wtedy gotuje się pod warstwą sera zamiast piec!! Naprawdę polecam dać ser od razu na sos, następnie w kolejności pieczarki i inne warzywa (np. pomidory), a na sam wierzch mięso ( salami, szynkę).

- Górę pizzy posypujemy raz jeszcze ziołami zanim pójdzie do piekarnika

- Pod sam koniec pieczenia można posypać pizzę potartą mozzarellą (tak zrobiłam w przypadku tej pizzy)

Blachę smaruję lekko oliwą i opruszam mąką. I teraz UWAGA! Ten przepis jest na cienką, naprawdę cienką włoską pizzę. Także nie przestraszcie się, jak będzie Wam się wydawało, że ciasta jest za mało :) Jest dobrze, tylko trzeba bardzo, bardzo uważnie rozprowadzić je po blasze, zostawiając ciut więcej na brzegach i uważając żeby nie zrobić dziur!
Piec w rozgrzanym do 200 st. C. piekarniku, przez ok. 20 min. Spód pizzy musi być lekko złocisty i łatwo odchodzić od blachy.

Smacznego!





niedziela, 27 marca 2011

Moje ulubione Spaghetti alla bolognese




Jest to chyba jedyna typowo mięsna potrawa, która na stałe gości w mojej kuchni  :)
Wystarczy mieć wcześniej rozmrożone mięso, a całość przygotowania trwa nie więcej niż 30 min!
Naprawdę polecam :)

Co potrzeba:
- makaron spaghetti
- pomidory w puszce, krojone
- czosnek, ja lubię intensywne smaki, dałam 4 ząbki
- 1 cebula
- mięso mielone, miałam łopatkę
- zioła prowansalskie, bazylia, oregano
- papryczka chili czerwona
- sól, pieprz, jak ktos lubi bardzo ostre możne ciut pieprzu Cayenne
- Oliwa z oliwek
- ser do posypania ( najlepsza jest Gouda, albo twarda odmiana Mozzarelli)
- 1 duża łyżka przecieru pomidorowego (nie koniecznie)

Na rozgrzaną oliwę z oliwek wrzucić czosnek pokrojony na połówki, przyrumienić na brązowo, odwrócić ząbki, i tak samo przypiec z drugiej strony. To powoduje że oliwa nasiąka smakiem przypieczonego czosnku. Takie ‘wypalone’ ząbki można wyrzucić – oddały już cały potencjał smaku, ja je jednak zostawiam – w niczym mi nie przeszkadzają :).

Pod koniec smażenia czosnku dodać pokrojoną drobno cebulę, zeszklić ją i dodać mięso. Posolić, popieprzyć, wkroić lub wkruszyć (gdy mamy ususzoną) chilli. Mięso smażyć na dość dużym ogniu, rozdrabniając je i mieszając przez cały czas. Ja lubię gdy jest dość przypieczone.
Do gotowego mięsa z cebulą dodajemy puszkę pomidorów, mieszamy, doprawiamy do smaku raz jeszcze solą i pieprzem, dodajemy zioła i łyżkę przecieru – smak jest wtedy bardziej wyrazisty. Całość zostawiam jeszcze na ogniu jakieś 3 – 5 min, aż widzę że sos wyraźnie zgęstniał.

Ugotowane spaghetti wykładamy na talerz (ja nie przelewam makaronu wodą – gdy jest podawany natychmiast to nie trzeba! ), w środek nakładamy mięsny sos, posypujemy serem.

Smacznego!!

czwartek, 24 marca 2011

Conchiglioni z pesto orzechowo-pietruszkowym


/Na podstawie przepisu z Whiteplate/




Często pomysły na potrawy rodzą się z potrzeby wykorzystania czegoś konkretnego zalegającego w czeluściach lodówki :) Tym razem była to smutno poniewierająca się, pookrawana już z każdej strony kostka fety. Feta? Czemu nie!

Powstało danie z sosem typu pesto na bazie fety, świeżej pietruszki i pokruszonych orzechów włoskich. Posypane obficie parmezanem, w towarzystwie grillowanego bekonu smakuje fantastycznie!




Co potrzeba (na 2 porcje):

½ kostki fety
1 duży pęczek świeżej pietruszki, bardzo drobno posiekanej
1 garść orzechów włoskich
2 łyżki soku z cytryny
7 łyżek oliwy z oliwek
kilka liści świeżej bazylii
1 paczka bekonu pokrojonego w cieniutkie plasterki
pokruszony ser parmezan do posypania (miałam Presidenta)
1 opakowanie (250 g) dużych muszli Conchiglioni

Orzechy pokruszyć na dość drobną miazgę (można zawinąć je w ściereczkę i rozgnieść tłuczkiem albo wałkiem do ciasta :) ). Połączyć orzechy, fetę, oliwę, sok z cytryny, bazylię i pietruszkę, tak zrobiony sos powinien mieć konsystencję gęstego, kremowego pesto.
Usmażyć bekon na patelni, ja użyłam patelni grillowej – naprawdę polecam!
Makaron ugotować zgodnie z przepisem, duże muszle gotuje się ok. 12 min.

Delikatnie, uważając żeby nie porozrywać muszli, połączyć makaron z sosem, ułożyć na nim plastry boczku, posypać orzechami włoskimi i parmezanem.

Smacznego!





Beijing Fried Duck. Czyli o kaczce o pekińsku w Pekinie.




Klasyczna, osławiona Beijing Fried Duck nie jest wcale przereklamowana. Co więcej, mogę śmiało zaryzykować, że jest to jedno z najlepszych, o ile nie najlepsze danie, jakie miałam okazję dotychczas jeść.

Ciepły wieczór w chińskiej stolicy. Yao proponuje nam wspólne wyjście na obiad. Nie dajemy się długo namawiać. Trudno  jest znaleźć w ogromie tego miasta restaurację, w której serwują dobrą kaczkę, dobrą przy okazji również i dla portfela.. :)

Pierwsze wrażenie z naszej restauracji spowodowało, że chcieliśmy delikatnie zasugerować Yao, że może jednak nie tutaj dzisiaj ucztujemy. Bynajmniej nie dlatego, że nam się nie podobało. Bynajmniej. Podobało nam się bardzo. Tak bardzo że momentalnie obrosłam w podejrzenia a propos cen, które będą za chwilę złośliwie chichotać z ilustrowanego menu: „Nie stać Cię, nie stać Cię”. A właśnie że mnie stać! Siadamy przy biało, elegancko nakrytym stole, otwieramy menu i… jesteśmy cudownie zaskoczeni!

Chiny są jedynym miejscem jakie znam, gdzie oszacowanie cen potraw na podstawie wyglądu lokalu jest zupełnie możliwe. Wszędzie, wszędzie indziej, jesteśmy w stanie w przybliżeniu powiedzieć do kogo skierowana jest oferta restauracji. Nawet w Indiach. W Mauretanii. W Mali. Nie mówiąc o Europie. Nie jest to nawet zazwyczaj specjalnie trudne. Marmury, biała zastawa z kieliszkami do wina, świece i ozdobne żyrandole? Nie wchodzę (na razie nie :) ). Kolorowa, mała restauracyjka, pełna ludzi i gwaru? Jak najbardziej. W Chinach nie zda się to na nic. Obskurna knajpka może wypłoszyć niewiarygodnymi cenami, a luksusowo wyglądająca mile zaskoczyć… W dalszym ciągu nie ogarniam Chin.

Więc o kaczce.
Kaczka wjeżdża na małym stoliku. Jest w całości, ogromna, tak duża, że nie chciało mi się wierzyć że to nasze zamówienie :). Wjeżdża w towarzystwie kucharza, który ustawia stolik z kaczką przed klientami i kroi. Do głównej potrawy wykrajane są najlepsze kawałki mięsa. Co zrobić z resztą ptaka klient może sobie wybrać. Opcje są dwie: albo dostaje całość zapakowaną do domu, gdzie może ją dowolnie wykorzystać (co raczej z oczywistych względów odpadało :) ), albo w restauracyjnej kuchni robią z tego zupę, którą podaje się pod koniec ucztowania.


W międzyczasie na stół podawane są cieniutkie jak pergamin, maleńkie naleśniczki ( tzw. placuszki mandaryńskie), gęsty, aromatyczny sos śliwkowy (sos Hoisim), i pokrojony w cienie słupki zielony ogórek i paseczki dymki.
Yao demonstruje nam jak się zabrać do tych pyszności: bierzemy placuszek, kawałek mięska moczymy w sosie i układamy na środku placka. Dodajemy troszkę ogórka, dymki, zwijamy i … voila! Jak smakuje… nie do opisania. 

Polecam z całego serca!




wtorek, 22 marca 2011

Poranno – słoneczne n a l e ś n i k i.


(Inspiracja przepisem z Whiteplate)



Postanowiłam zrobić naleśniki.
Słodziutkie, złociste, z czymś pysznym w środku.

Jako że Piotrek nie przepada za obiadami ‘na słodko’, słodkie dania muszę gdzieś przemycać – na rano, na deser, na wieczorny głód. Ważne że działa i czasem przemycić się da i to z jakim skutkiem!

Poranek idealny.
Słońce w kuchni, kwitną miniaturowe narcyzki i….  pachnie karmelowy sos …

Co potrzeba:
/wyszło mi 6 naleśników z dużej patelni/

300 ml mleka
120 g mąki pszennej
1 jajko
120 g cukru, użyłam zwykłego białego
100 ml śmietany kremówki 30% lub 36% tłuszczu
50 g masła
2 duże jabłka, najlepiej jakieś kwaśne, obrane i pokrojone w ósemki

Do mleka wbić jajko i ciągle ubijając dodawać stopniowo mąkę. Ubijać aż ciasto na naleśniki nabierze gładkiej konsystencji. Odstawić i w międzyczasie zrobić sos.

Skarmelizować na patelni cukier, gdy będzie płynny zmniejszyć ogień i dodać masło. Mieszać aż całkowicie roztopi się w karmelu, następnie powoli wlać śmietankę (w takiej kolejności karmel mniej pryska). Karmel po wlaniu zimnej śmietanki może lekko się ściąć, mieszamy wtedy i zostawiamy patelnię na ogniu aż znów będzie płynny. Do karmelowo – śmietanowego sosu dodajemy jabłka, smażymy jeszcze 5-6 min.



Naleśnika układamy na talerzu, polewamy sosem, kładziemy kilka cząstek jabłka, składamy naleśnika na pół.

Smacznego!


Karaluchy na patykach i szczypawki na przystawki. Czyli Chińskich dziwaczności ciąg dalszy....


N i e s a m o w i t a  jest chińska gościnność. Niebywała. A jeśli dodać do tego mentalność, inną tak bardzo, że trudno nawet sobie to wyobrazić, otrzymujemy iście wybuchową mieszankę gościnności :)

Wieczorem gotuje Yao – u niej mieszkamy w Pekinie. Za każdym razem przeprasza że nie podaje mięsa, zaaferowana i przejęta tłumaczy że nie potrafi go przyrządzać. Po cichu wydajemy sobie westchnienie ulgi, jakoś boimy się tego chińskiego mięsa.
Na kolację chinese bread – biały, pszenny chleb, obtoczony w jajku i smażony na oleju, cieniutkie wiórki ziemniaków lekko doprawione ciemnym sosem, w tym wszystkim kawałki ostrej czerwonej papryki, której dodaje się niemal do wszystkiego. Nie jestem zachwycona, buła jak buła, a te ziemniaki... dziwne. Nie umiem zidentyfikować czy całkiem surowe czy tylko chwilę obgotowane. W każdym razie wciąż twardawe, lekko chrupiące, bardzo cienkie paseczki. Piotrek jest zachwycony :) ja tylko poddziobuję pałeczkami. Do tego coś wyglądającego z daleka jak dziwna zupa pomidorowa, po bliższym rozpoznaniu okazuje się czymś na kształt jajecznicy z pomidorami. Bardzo rzadkiej. Bardzo średniej. Wciąż nie wiem jak można coś tak rzadkiego jeść bez łyżki...

Później jedziemy do centrum. Centrum Pekinu. Wszędzie światła, duży ruch (r u c h  bardzo szeroko pojęty jest w Chinach nie do opisania), latarnie, czy raczej lampiony z czerwonego papieru. I stragany!... a na straganach... d z i w a c z n o ś c i. To jednak nie plotka - dla chętnych do kosztowania nowości rozgwiazdy nabite na pałeczkę były najdelikatniejszą wersją. Obok szaszłyki z karaluchów, jeszcze żywych skorpionów i innego robactwa od stonóg po coś wyglądającego na wychudzonego gryzonia... Nie miałam ochoty.





W zastępstwie – pieczone na słodko kasztany ze stoiska obok. Każdy lekko pęknięty, skarmelizowany cukier na skórce, w środku delikatny, naturalnie słodkawy miąższ. Zastanawiamy się czy to te same kasztany które rosną u nas w parkach?



Po drodze Yao kupuje trzy różne plastikowe pudełeczka ze średnio apetycznie wyglądającą zawartością. Specjalnie dla nas, żebyśmy skosztowali. Więc nie wypada nie skosztować... Degustacja odbyła się już w mieszkaniu, tak więc:

  • Pudełeczko numer jeden pozostało niezidentyfikowane. Jedyne, co było wiadomo to, że  n i e  jest to ze zwierzęcia, pozostało więc dla nas najbezpieczniejszą wersją smakołyków.
  • Pudełeczko numer dwa – Piotrek przekonany że pierwszy raz w życiu zjadł  w ę ż a (a raczej pokrojone kawałki węza.. tak jak kroi się węgorza :) ),  w rzeczywistości zajadał się... gęsimi szyjkami =). Nie muszę chyba tłumaczyć że to, co wyglądało w przekroju jak wężowy kręgosłup, okazało się.. przełykiem. 
  • Pudełeczko numer trzy, z zawartością wyglądającą najdziwaczniej i zarazem najmniej zachęcająco okazało się smażonymi w  c a ł o ś c i  żabami... Uczucia wzbudziło to sprzeczne, z jednej strony mięsko obiektywnie smaczne, delikatne, bardzo dobrze, pikantnie doprawione. Z drugiej strony... wyciągało się palcami małe coś przypominające, najdelikatniej ujmując, pajacyka z rączkami i nóżkami... brr... makabryczne. Zjadłam, nie odchorowałam. Ale więcej już nie chcę. 

poniedziałek, 21 marca 2011

"Czy już jadłeś"?.... Czyli jak się jada w Chinach


"Czy już jadłeś?" - tak pozdrawiają się Chińczycy. Odpowiednik naszego: "Co u Ciebie?", angielskiego "How are you", francuskiego "Comment ca va?". "Czy już jadłeś" mówi nam wiele o chińskiej mentalności. Mentalności w której punktem centralnym jest jedzenie...

Na początku była wielka ciekawość. I niewiadoma. Różne zasłyszane i przeczytne opowieści o różnościach które można jeść, lub których definitywnie jeść się nie da... „Oni tam jedzą psy, uważaj co Ci zaserwują”, „Jedzenia w Chinach? Makabra...Robią zupę na rybach i podają głowę dla honorowego gościa jako przysmak. Nie wypada nie tknąć” (bardzo średnia perspektywa), „Widziałam film jak Francuska podróżowałą po Chinach. Na wielkim straganie dostała rozgwiazdę na patyku, chyba grillowaną, i pierożki. Przepiękne! Arcydzieło kulinarne, każdy w innym smaku, każdy z innym nadzieniem.”

I co tu myśleć? Wyłączyłam myślenie, włączyłam zmysły. Postanowiłam poodczuwać.


W Pekinie wypluwa nas Ukraiński Aerosvit. Wszystko ogromne i.. czyste. Dookoła Chiński i dużo Chińczyków. I wszędzie krzaczki. Węszę problemy z dogadaniem się, bardzo zresztą słusznie. Stara Chinka smaży coś na malutkim straganiku, miesza, uklepuje, zawija. Wygląda trochę jak naleśnik, trochę jak omlet. Na migi dogadujemy się że chcemy jednego - pierwsze tamtejsze śniadaniowe doświadczenie kulinarne. W środku jajko, ostry czerwony sos, coś zielonego, przypominającego nasz szczypiorek. Zjadamy na ulicy, gorące, dobre. Babcia od naleśników się uśmiecha, obok ruchliwa kilku pasmowa droga i szklane ściany wieżowców...


Szare ściany uliczek w hutongach, z ciekawością zaglądamy do małych lokalnych knajpek, co też ci miejscowi tam jedzą? „Come, come, come!” przywabia nas kobieta do jednej z nich. Siadamy przy prostym stole, na stole pałeczki i blaszana miseczka z mieszanką przypraw. Jakiś ciemny sos przypominający sojowy. Z sąsiedniego kąta uśmiechają się do nas (?) dwie młode dziewczyny zza kilku talerzy ciekawie wyglądających potraw. Kobieta przynosi menu, otwieramy a tam... krzaczki. Abstrakcyjna książeczka zapełniona rysuneczkami... Kobieta widząc naszą konsternację próbuje ratować sytuację: „Noodles? Rice?”. Przytakujemy na noodles, a po pięciu minutach tłumaczenia na migi udaje mi się zamówić pierożki...
Dostajemy noodles. Danie jest kolorowe! Gruby makaron, czy raczej kluski, zupełnie inne w smaku i konsystencji niż włoska pasta, ciemny pikantny sos, kolorowe warzywa, cieniutko pokrojone chude kawałki mięsa. Jestem szczerze zachwycona, jest pysznie. Mały problem z jedzeniem pałeczkami, aczkolwiek wyobrażałam sobie że będzie to znacznie trudniejsze. Kiedy na stół przyniesione zostają pierożki, już wiemy że kolejnym razem zamówimy tylko jedno danie na pół. Porcje są ogromne. Później nieco odkrywamy, że Chińska kultura jedzenia różni się zasadniczo od naszej. Je się razem, kolektywnie. Zamawia się dużo, nikt nie jest przyklejony do swojego dania. Jedzą wszyscy i jedzą wszytko co znalazło się na stole. Po troszku, powolutku sięgają pałeczkami do półmisków z jedzeniem. Widać że jedzenie jest istotne. I co dla nas przedziwne – mają tendencję do zostawiania dużej części potraw. Prawdziwe marnotrawstwo! Aż przykro mi patrzeć... Podobno to pozostałość po czasach kiedy Chiny były naprawdę biedne, jedzenia było mało, a ludzie chodzili głodni. Chcąc ‘pokazać’ że stać ich na jedzenie...zostawiają połowę na talerzach...

A co w pierożkach. Zielone, szczypiorko -  podobne coś zmieszane z jajkiem albo mięsko.

„Piotrek jakiego masz? – Z mięskiem. Kolejny z mięskiem? – Tak, trzeci. – A ja jeszcze nie trafiłam żadnego... – Czekaj zaraz Ci znajdę... oj, chyba już nie ma”

I nie było. Ale szczypiorkowe moczone w przyprawowym sosie były przepyszne.


 (zazwyczaj) mięsne kluseczki na parze, czyli chińskie 'boudze'